czwartek, 30 października 2008

Na warcie II: Kołacz

- W sumie, to jesteśmy tu przez głupotę.
- Głupotę?
- Przez głupotę takiego jednego, co się Danar nazywał. A potem Eslaphagos, czy jakoś tak...
- A co takiego on zrobił?
- Ano myślał, że "zło" to coś takiego jak woda czy powietrze, coś, co da się zamknąć w naczyniu, w pudełku, w puszce. I to miejsce to jest taka jedna wielka puszka na zło.
- A co to jest zło tak naprawdę?
Odgłos zaciągania się dymem.
- Zło to jest coś jak cień. I jak z cieniem - każdy ma swoje. I każdy się tego swojego boi.
- Co to znaczy: "boi"?
- Bać się? To czuć strach. Ponoć ze strachu można umrzeć.
- Bałeś się kiedyś?

- Idziesz, Guill?
- Spieprzaj. Nie chce mi się, wczoraj mnie wujo ostro przeczołgał. Plecy mnie napieprzają.
- No chodź, na piątego, dzisiaj robimy tego piekarza. Będzie co jeść.
- Żarcie? Czekajcie, już idę.

Pięć było ich szczęśliwą liczbą. Pięcioro Wielkich Przodków, pięć palców u ręki, no i ich pięcioro - Benicio, Louis, Pedro, Isabela i Guillermo. Na każdą drakę chodzili razem. Teraz szli "robić piekarza". Nie dlatego, że był bogaty. Dlatego, że byli głodni. Od domu Leotta Tsitu, szacownego mieszkańca Shacktown (jeżeli w Shacktown można mówić o "szacowności") do piekarni bawili się w ganianego i podchody. Pod piekarnią - w chowanego i kamyki. W końcu, o zmierzchu, zaczęli się bawić w wyliczanki. Czekali.

Wreszcie, chwilę po zmierzchu, rozchwierutane drzwi się otworzyły. Wyszedł zza nich szczupły staruszek, cały obtoczony w mące. Na widok dzieci uśmiechnął się bezzębnie, podszedł, pogładził Isabelę po główce.
- Co tu robicie, dzieciaczki? - popluł się trochę.
- Bawimy się, psze pana - oparł najrezolutniejszy spośród nich Benicio.
- Nie powinnyście być w domu? Mamusie się o was nie martwią?
- Ale my nie mamy mamuś - zełgał jak z nut cherubinkowaty Pedro, robiąc minę, jakby zaraz miał się rozpłakać. Zawsze działała.
- Biedneście - sucha ręka starca powędrowała do kieszeni fartucha. Wyjął z niej pokaźny kołacz. - Macie, moje wnuczęta nie potrzebują tego tak, jak wy. Podzielcie się sprawiedliwie - po czym wręczył ciasto Isabeli, która uśmiechnęła się promiennie szczerbatym uśmiechem siedmiolatki.

Kiedy piekarz zniknął za winklem, człapiąc w kierunku swojego domostwa za murami, wszyscy chłopcy bez słowa rzucili się na obdarowaną, wyrywając sobie drożdżowo-serowy obiekt pożądania. Ktoś dostał fangę w nos, ktoś został pogryziony, ktoś piszczał, szarpany za włosy.

- A co to? - po orkowsku. Wszyscy - poza niezbyt lotnym Louisem - znali ten język. I wiedzieli, że zwiastuje kłopoty. W końcu za sąsiadów mieli półorków. W jednej chwili kotłowanina zamarła. Oczy całej piątki utkwione były w ciasto, które w ogólnym zgiełku wypadło z czyichś rąk i odtoczyło się pod srodze owłosione, pazurzaste, zrogowaciałe, bose stopy należące do półorczego wyrostka. Ten schylił się, podniósł utytłany kołacz i już wkładał go między imponujące kły pyska, gdy jego wzrok napotkał zastygłe w przerażeniu twarze całej piątki. Zawahał się. Po sekundzie, długiej jak godzina, przełamał ciasto na połówki i rzucił jedną w stronę dzieci.
- Połowa to lepsze niż nic. Podzielcie się po równo. - rzucił po wspólnemu przez ramię. I odszedł rozkołysanym krokiem, zdradzającym okrętowego majtka. Zrobili jak kazał.

Rozkoszując się swoją cząstką kołacza, przyjemnie rozpływającą się na podniebieniu, Guillermo sylabizował zawzięcie napis na szyldzie nad rozklekotanymi drzwiami. Głosił on: "Darmowa piekarnia dla ubogich pod wezwaniem Madriel".

Brak komentarzy: