czwartek, 30 października 2008

Na warcie I: Przodkowie

Hello Darkness, my old friend. I've come to talk with you again

Trzask. Trzask. Kilka iskier padło na mieszaninę suszonego mchu, próchna i słomy, która zaczęła się tlić. Po kilku dmuchnięciach już płonęła. Przytknięta szczapka rychło zajęła się ogniem, by później powędrować ku glinianemu cybuchowi. Płomień drewienka to przygasał, to rozgorywał na nowo, w regularnym rytmie zaciągania ukazując w czerwonym poblasku szczupłą, umorusaną i pokrytą skaleczeniami twarz z łyskającymi białkami szeroko otwartych, skupionych oczu. W końcu tytoń się zajął, roztaczając aromat egzotycznych, zamorskich krain. Rzucona obok hubki szczapka zgasła, przydeptana obcasem, którego okucie zazgrzytało o posadzkę. Pozostał tylko wątły blask fajki spowity nieprzeniknioną ciemnością i wonnym dymem.

- Guill? - z ciemności dobiegł cichusieńki, dziecięcy głosik. Był to ten z nocnych szeptów, jakim szepce siostrzyczka do starszego brata leżącego na łóżku obok, by upewnić się, że on tam nadal jest, że nie jest sama w mroku.
- Tak, Elenko?
- Nuuudzę się...
- Tak to jest na warcie, mała.
- Opowiedz mi coś.
- Nie jestem dobry w opowiadaniu.
- Proszę... - powiedział głosik trochę głośniej, przeciągając wszystkie głoski poza "p".
- Ciii...! Dobra. Co mam ci opowiedzieć?
- Dlaczego tu jesteś...my?

Guillermo zaciągnął się głęboko. Ciemność wokół światełka fajki zgęstniała. Ciemność czekała na opowieść.

Codzienny zgiełk Shacktown zagłuszał szum fal. Radosne krzyki dzieci, wzajemne wyzwiska wyrostków, kłótnie kobiet, pijackie śpiewy mężczyzn. Ale morski klimat utrzymywał się dzięki wszechobecnemu zapachowi ryb niepierwszej, a nawet niedrugiej świeżości, nierozwiewanemu przez wiatr, który także niósł woń frutti di mare, chyba że wiał od miasta. Ale zwykle dął od morza. Marynistyczną atmosferę stwarzały również wiosła, sieci, więcierze i saki rozwieszone po całej mikrej szopie. Bosaków nie było. Dawno temu zostały ukradzione.

Na środku stał młody, długowłosy chłopak, otoczony przez kilka siedzących postaci, których twarze zasłonięte były groteskowymi, kolorowymi maskami.
- Przodkowie przemówili - rzekł mężczyzna w zielonej masce wykrzywionej gniewem. - Rozkazują ci zaciągnąć się jutro do Legionu Pawia.
- Cooo? Ale dlaczego?
- Nie twoją sprawą jest pytać o cokolwiek - cicho, ale stanowczo powiedział kobiecy głos zza szkarłatnej maski wystawiającej błękitny język.
- Ale ja chcę być marynarzem! Chcę żeglować! Z kapitanem Tarrą! Nie!
- Nie tobie opierać się nakazowi Przodków - zachrypiał grubas, którego twarz przesłaniało czarne, przerażone oblicze.
- Gdyby przodkowie istnieli, nie wygnano by nas z naszej ziemi! Nie żylibyśmy tu jak robactwo, żrąc ryby! Nie chodzilibyśmy w połatanych szmatach, co je nam paladyni wspaniałomyślnie rozdają. Biali by nami nie pomiatali! Przodkowie to wielka ściema, żebyście nimi tłumaczyli swoje durne, dyktatorskie decyzje.
Zza białej maski, idealnie gładkiej, pozbawionej jakichkolwiek rysów, dobiegł skrzekliwy głos starca:
- To, czy Przodkowie istnieją, czy nie istnieją, jest pozbawione znaczenia. Ważne, że jutro z samego rana pójdziesz do punktu werbunkowego i złożysz swój podpis na liście. Po to nauczono cię pisać w tym języku. Jeżeli tak nie uczynisz, nie masz po co wracać do Shacktown. Będziesz wywołańcem, nie będziesz istniał ni dla twego plemienia, rodu, ni rodziny. Nikt cię nie usłyszy, każdy spojrzy przez ciebie na wskroś, jak przez powietrze. Będziesz żywym duchem pośród swoich.

Młodzieniec opuścił głowę. Trwał tak przez moment, po czym wyprostował się, w trzech krokach podszedł do drzwi, otworzył je kopnięciem, łamiąc wątły skobel i wybiegł na zewnątrz.

- Czy jesteś pewien, że to właśnie o nim mówi przepowiednia? - mężczyzna, który do tej pory nie odezwał się ni słowem, w żółtej, debilnie uśmiechniętej masce, zwrócił się do siedzącego obok człowieka w białej. Tamten odsłonił szarą twarz, która mogła mieć sześćdziesiąt, a równie dobrze sto lat. Gościł na niej szeroki uśmiech złośliwej satysfakcji.
- Tak Leotto, teraz wiem, że to na pewno on... - staruch pokiwał głową.

Brak komentarzy: