czwartek, 30 października 2008

Na warcie III: Manewry

- Każdy się boi. A jak mówi, że się nie boi, to boi się powiedzieć, że się boi.
- No to jak każdy się boi, to czemu nie wszyscy umierają z tego strachu?
- Bo oprócz tego strachu, co tam jest głęboko, są jeszcze inne rzeczy. Na wierzchu. Takie, co zasłaniają ten strach.
- A co to za rzeczy?
- Rożne - ambicja, głupota... kiedyś ci wytłumaczę. Najlepszy jest strach przed strachem. Bo jak się boisz strachu, to tak, jakbyś się nie bała.

Trzeci dzień ćwiczeń był słoneczny i upalny, w przeciwieństwie do poprzednich, kiedy to zagajnik zalewały strugi zimnego deszczu. Nad rowem unosiły się stada brzęczących komarów. Guill mógłby przysiąc, że bzykały radośnie. Ekstatycznie wręcz. Błoto, które jeszcze wczoraj spływało kaskadami do okopu, skorupiało teraz na dnie, więżąc pod sobą większość sprzętu biwakowego i ekwipunku drużyny. Nikomu nie chciało się tego wcześniej szukać, a teraz było już za późno - w wykopaliska pobawią się po manewrach.

Pod szkarłatną flagą zwisającą smętnie z okorowanej sześciometrowej brzózki tkwił w strupieszałym błocku wysłużony i stępiony flamberg, wyfasowany Guillermowi. On sam półleżał poniżej, w cieniu okopu, oparty o ścianę rowu, zaś błoto na jego ciele i wokół tężało powoli, sprawiając że czuł się jak mucha w żywicy. Znudzona mucha w żywicy. Reszta drużyny Czerwonych rozlazła się po zagajniku za potrzebą, w poszukiwaniu w miarę czystej kałuży i czegoś do jedzenia, podczas gdy jemu przypadł w udziale "zaszczyt" strzeżenia "sztandaru". Oczy mu się kleiły i to nie przez to, że powieki miał pokryte błotem. Zamknął je tylko na chwilę...

- Zostawili go bez opieki, ofermy - kobiecy kontralt, przesycony tytoniowym dymem.
- Dobra, to zabieramy go zanim się zorientują - śpiewny głos, który mógł należeć tak do chłopaka, jak i do dziewczyny.

"Camea i Patch? Skąd się tu wzięli? Przecież nie są z nami w drużynie..." przemknęło przez pogrążony w półśnie umysł Guilla. "Ale oni są w p r z e c i w n e j drużynie!". Natychmiast otrzeźwiał.

Nie zauważyli go. Tylko dwoje. Ale za to najszybsi i najzwinniejsi - półelfka i niziołek. Zwiadowcy. Jak ich spłoszy, polecą do swoich i wskażą kryjówkę Czerwonych. Nic nie zrobi - zabiorą sztandar i Czerwoni i tak przegrają. A Guill nie lubi przegrywać. Miecz zostawił na górze. Niczego pod ręką. Łopata najwyżej. Łopata? Świetna myśl!

- Dobra, to właź na górę, łapaj flagę i spadamy, zanim te tłumoki wrócą. - poleciła Patchowi Camea.

Guillermo nadal trwał w bezruchu, patrząc na cienie przeciwników, rzucane na przeciwległą ścianę rowu. Jeden z cieni - mniejszy - zaczął wdrapywać się na cień pnia drzewka. Natomiast cień o kobiecych kształtach pozostał na ziemi - jedna ręka na biodrze, druga zasłaniająca oczy przed słońcem, gdy Camea śledziła postępy niziołka. Ten był już w połowie drogi na czubek. Teraz!

Zerwał się, wzniecając tuman kurzu i odłamków zeschłego błota. Przesadził ścianę rowu i wylądował w kucki obok Camei, która patrzyła na niego szeroko otwartymi ze zdumienia, srebrzystoszarymi oczami. Bez ceregieli złapał ją za kostki i gwałtownie szarpnął. Stoczyli się do okopu. Tam wyrwał ze ściany łopatę i zdzielił nią dziewczynę przez głowę. Zwiotczała. Trwało to krócej niż sześć oddechów.
Gdy Guillermo podniósł wzrok, zobaczył, jak niziołek prze w górę ze zdwojoną szybkością. Czyli podjął jedyną słuszną decyzję - upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu - zerwać flagę, a potem, przeskakując z drzewa na drzewo - umknąć. Biegnąc po ziemi nie miałby szans na ucieczkę - Guillermo miał dużo dłuższe nogi. Ale w powietrzu...

Bez namysłu wyskoczył z rowu, wyrwał miecz z błotnej skorupy i przygrzmocił w drzewko. Wątły pień pękł natychmiast i zaczął przechylać się w stronę okopu, ściągany przez ciężar niziołka, piszczącego przeraźliwie. Guillermo rzucił miecz pod nogi, po czym, kiedy brzózka z uczepionym niej niziołkiem przelatywała pół metra od niego, wyciągnął rękę, mocno chwycił Patcha za kurtkę i przyciągnął do siebie, odrywając od pnia. Ścięte drzewko padło w poprzek okopu, wzniecając chmurę kurzu.
Kiedy reszta drużyny Czerwonych przybiegła zwabiona hałasem, zastali Guillerma wytrzepującego sztandar z kurzu, a w okopie, poniżej leżeli Camea i Patch, własnymi paskami przywiązani do pnia brzózki.


- A ty się czegoś boisz, mała?
- Tego co tak oślepia strasznie, że nie widać, co tak przenika na wylot, co tak boli.
- Światła? Nie martw się, Elenko, ciemności mamy tu pod dostatkiem.

Patrzył na wzory, tworzone przez fajkowy dym. Snuły się pod najdziwniejszymi kątami i w najbardziej skomplikowanych splotach. Znajdował w nich reguły, rytmy i sensy. Antysensy i hipersensy.

Na warcie był sam.

Brak komentarzy: