piątek, 31 października 2008

Cień przeszłości: Po bardzo cienkiej belce

Kaplica Świętej Thessyny, przed portalem do Quaan, 20 Hedrota

Guillermo kurczowo chwycił się deski i przywarł do niej z całych sił, niczym leniwiec. Wisiał ileś tam stóp nad skałami, o które rozbijały się fale, na środku drogi między pustką a sypiącą się kapliczną wieżą. Nadwerężone wybuchem kamienie lada chwila mogły osunąć się w przestwór wód, a belka z przyczepionym doń Guillem mogła pomknąć w dół na spotkanie ostrych wierzchołków wystających z piany jak szczęki mitycznego monstrum. Roztrzaskałby się. Zaczął wrzeszczeć.
- Taaaaaadhg!!! Nie dam rady! Kurwa, mamusiu, nie dam rady! Aaaaaa! Zabierz mnie stąd! Aaaaaa! - ryczał.
- Spokojnie, nic ci nie będzie. Rzucę na ciebie kamienną skórę. Nawet jak zlecisz, nic ci się nie stanie. Nawet się nie potłuczesz.
- Tak, naprawdę? Nie chrzanisz? - wielki wojownik trzymający się kurczowo deski łypnął podejrzliwie na nekromantę.
- Serio - Tadhg podpełzł na klęczkach do Guillerma na wyciągnięcie ręki, po czym "rzucił" na niego czar.

Guillermo, czując przenikającą go moc, ruszył noga za nogą i ręka za ręką w stronę magicznych światełek Tadhga, wskazujących miejsce, gdzie ponoć znajdował się portal do innego świata; tak przynajmniej twierdził mag do spółki z kapłanką. "A jeżeli to oszustwo, podróż w jedną stronę?" przemknęło mu przez myśl. Za późno. Nie było mowy, by pokonywał z powrotem drogę nad otchłanią. Pozostało mu tylko wyciągnąć rękę w stronę portalu. Wyciągnął rękę najdalej jak mógł, stracił równowagę i runął niezgrabnie w pustkę, gdzie ponoć były wrota do innego wymiaru.

Z wrzaskiem plasnął w wilgotne błoto pokryte kępkami wyschłej trawy.

czwartek, 30 października 2008

Ryty Cienia IV. *

Otworzył oczy, ale widział tylko ciemność. Przewrócił się na bok, rozkaszlał się i poczuł jak z jego płuc wypływa gęsta, oleista ciecz. Po żołądku przeszedł skurcz i zwymiotował jeszcze kawałkami smrodliwego mięsa.

- No nareszcie. - skrzekliwy głos Morhowla przywołał go do rzeczywistości. - Wstawaj, wstawaj, umyj się. Jak ty wyglądasz?

Czyjaś dłoń, silnie zaciskając się na jego nadgarstku, podniosła go i poprowadziła zdecydowanie do kadzi (chyba?) wypełnionej chłodną wodą.

Najpierw ostrożnie wsadził tam dłonie, by potem, nabrawszy do płuc świeżego powietrza, zanurkował głową. Chwilę tak trzymał, chłodząc piekącą skórę i oczy. W końcu wyjął głowę, potrząsnął nią i spojrzał na osobę przy swoim boku. Morhowl. Stary, pokurczony, kostyczny szaman patrzył na niego z mieszaniną rozbawienia i podziwu. Dookoła stali w kręgu niektórzy z najstarszych mieszkańców gminy.

- Jesteś teraz jednym z nas. Pierwszym wtajemniczonym odkąd tu przybyliśmy. - Morhowl powiódł wzrokiem po otaczających ich starcach. - Twój ojciec też nim był.

Spojrzał w swoje odbicie na powierzchni wody. Dostrzegł, że skóra na twarzy, na całym obwodzie, mniej więcej do linii policzków i uszu, jest smoliście czarna. Pierś również była pokryta tymi czarnymi, splątanymi "oparzelinami".

Splunął na polepę. Jego ślina była czarna.

Ryty Cienia III. Za progiem: Łowca Cieni

Jego kręgosłup zmroził lód. Jakaś potężna siła zmusiła go do tego, by kurczowo skulił się jak embrion, a potem wygiął się do tyłu w łuk, dotykając drągiem pięt. Kij w zgrabiałych dłoniach, który ciążył mu jak stalowe brzemię, rozjarzył się mlecznym blaskiem. Guill zaczął wymachiwać nim rozpaczliwie, siec ciecz dookoła. Kilka ciosów, jak ascetyczny flagelant, wymierzył we własne plecy. Usłyszał w głowie wrzaski cierpienia, gdy kij sięgał pasożytniczych istot. Czuł jak uścisk na wpół uformowanych macek znika. Oderwały się od niego i odpłynęły w panice, niczym ławica piranii. Została jedna, ta zamknięta wokół jego głowy, ta najboleśniejsza, najsilniejsza, wysysająca zeń najwięcej. Ale miał już wolne ręce. Chwycił pewnie w obie dłonie kij, jak miecz, i wbił go z całej siły od dołu. Trafił. Ryk odezwał się w jego głowie, a cieniste ciało zaczęło miotać się nadziane na drąg jak dorsz na oścień. Guillermo zaczął wciągać trawienny płyn, który otaczał jego głowę. Potem wessał błonę do tej pory okrywającą jego twarz, potem do jego żołądka trafiło wężowate, oślizgłe ciało. Przestał być ofiarą. Został łowcą.

Szybkimi wyrzutami ramion dążył ku powierzchni, choć już niemal stracił orientację gdzie góra, gdzie dół. Ciśnienie w tej stazie było niezmienne, nie zwiększało się wraz z głębokością. Światło nie docierało z powierzchni. Czy była w ogóle jakaś powierzchnia? Żarłoczne wcześniej cienie umykały przed nim jak spłoszone ryby.

Taaak!!! Ręka wyrwała się na powierzchnię. Poznał to po tym, że to, w czym był zanurzony, przestało stawiać dalszy, niewielki acz uciążliwy, opór. A potem coś chwyciło go za rękę. Nie był to oślizgły dotyk cienistej pijawki, ale dotyk suchej, ciepłej skóry. Ludzkiej?

Wygramolił się na łódkę. Ten, kto go wyciągnął z otchłani, usiadł przy wiosłach, ale nie chwycił za nie, tylko przypatrywał się bacznie Guillermo. Uśmiech powoli wypełzał na jego ciemną twarz. Obnażył białe, ostre zęby, by w końcu wybuchnąć niepowstrzymanym śmiechem. Guillermo siedział zmęczony na dziobie i mrugał w zadziwieniu. Z jego piekących oczu powoli ustępowała mgiełka i w blasku swojego kija począł rozróżniać rysy wioślarza. Natarczywie kogoś mu przypominał. Ale kogo? Wybuch śmiechu tamtego wreszcie dobiegł końca, chwycił za wiosła i raźno powiosłował w nieznanym kierunku. Na jego ustach wciąż jednak gościł delikatny uśmiech.

Płynęli tak nie wiadomo ile. Guillermo bał się trochę swojego roześmianego wybawcy, bał się nawiązać rozmowę. Wreszcie wioślarz odłożył wiosła i spojrzał w górę, jakby czegoś wyczekiwał na bezsłonecznym, bezksiężycowym i bezgwiezdnym niebie. W końcu Guill, śledząc jego spojrzenie, dostrzegł kroplę światła w takim samym mlecznym kolorze jak blask jego laski. Właśnie wtedy kij szarpnął się niecierpliwie w stronę plamy światła. Guill, nie chcąc wypuszczać z rąk swej jedynej broni, pochwycił ją kurczowo i przycisnął do piersi. I wzleciał w górę, z coraz większą prędkością zmierzając ku światłu.

- Do zobaczenia, mój synu! - dobiegł go jeszcze głos wioślarza, po czym uderzył w wir światła.

Ryty Cienia II. Przestąpienie: Cienisty Pływak

Wylądował w oleiście czarnej wodzie, ale i tak zetknięcie z jej powierzchnią zabolało jak uderzenie o powierzchnię skutego lodem jeziora. Rąbnął w ciecz plecami, zmusiło go to do wypuszczenia z płuc powietrza. Spadał jak kamień, nie wiedział na jaką głębokość. Otchłań nad nim, otchłań pod nim.

Nagle jego pierś musnęło jakieś na wpół ukonstytuowane ciało. Jakby istniało gdzieś w fazie między płodem a noworodkiem. Ciągnęło za sobą smugę ni to cienia, ni dymu. Jakby z wody się rodziło. Poczuł oplatające go ramiona, poczuł jak to coś przytyka monstrualną głowę do jego czoła, po czym delikatnie naciska. Skóra na głowie Guilla ścierpła nieco przy dotknięciu zimnej błony, po czym jakaś wypełniona cieczą hauba zamknęła się wokół jego czaszki. Poczuł silne pieczenie na całym łysym czerepie i twarzy. Oślepł zupełnie.

"Kim byłeś za życia? Kiedy umarłeś? Gdzie umarłeś? Dlaczego? Po co? Opowiedz!" usłyszał. Sekundy później poczuł więcej cienistych dotknięć na swoim ciele. Oplątywały jego kończyny, szyję, całe ciało. Dotykały jego kręgosłupa głowami jak banie, przyklejając się doń jak pijawki.

Zrozumiał. To, co ciągnęło się za pierwszą istotą, było strumieniem rozkładu, przemiany ektoplazmy, niestrawionymi resztkami. To były pasożyty, utrzymujące swoją egzystencję dzięki nieustannemu karmieniu się myślami i wspomnieniami martwych, którzy tonęli w tej otchłani zapomnienia, póki jeszcze pozostały w ich duszach jakieś resztki świadomości. Chwytały duszę, po czym wspólnym wysiłkiem wysysały z niej co bardziej smakowite kąski, przytykając swe baloniaste głowy. To, w czym pływał, było przerobioną masą strawionych przez nie istnień, dusz, już nieświadomych, już roztopionych w niebycie. Praocean istnienia.

Wzięli go za zmarłego, bo był wypaprany tą ciemna, nieznaną substancją. Całuny mumii potęgowały to mylne wrażenie. Nie był martwy! Nie! On żył! Fatalna pomyłka!

Ja żyję! (na jakiej podstawie tak twierdzisz?)
Ja myślę! (niespójnie)
Ja istnieję! (już niedługo)
Ja... (...)

Ryty Cienia I. Przed drzwiami: Tancerz Cieni

Monotonny, gardłowy zaśpiew z wielu trzewi wdarł się do świadomości Guilla. Jego umysł, otumaniony mieszanką grzybów, mętnego alkoholu i ziół, oderwał się od kontemplacji wzorów tworzonych przez kadzidlane dymy. Białe linie splatały się i rozplatały, tworząc niedocieczoną arabeskę, więżącą jego umysł w powtarzalnych i jednocześnie coraz to nowych fraktalnych wzorach. On sam kręcił się w miejscu z rozrzuconymi na boki rękoma. Czuł się niczym w klatce, jakby stał za kratą oddzielającą niego samego od rzeczy, od istnienia. Za kratownicą dostrzegał zarysy ciemnych postaci, stojących w kręgu, drgających w monotonnym tańcu - podskok na jednej nodze, przeniesienie ciężaru na drugą i znów podskok - rytm był idealny, powtarzalny, niezmienny, wieczysty. Towarzyszyło mu gardłowe zawodzenie i brzęk kijów uderzających w tykwy.

Guillermo przestał się obracać wokół własnej osi, starał się skupić wzrok na którejkolwiek z postaci, uchwycić jej rysy, jej ziemską postać, racjonalna cząstka umysłu jeszcze szukała punktu zaczepienia. Błąd. Świat dokoła nie przestał wirować, zasłona mgły nie przetarła się, zmieniała się coraz szybciej, przestał już rejestrować jej permutacje. Trzy postacie z zewnętrznego kręgu wyciągnęły cieniste dłonie a w zasłonie otwarły się trzy wirujące otwory.

Pierwsza zdarła zeń białą tunikę, którą założył specjalnie na tę okazję, i poczęła smarować jego ciało dziwną, oleistą czarną substancją. Potem druga założyła mu na ramiona cmentarny całun, przesiąknięty zapachem balsamicznych olejków. Trzecia wcisnęła mu w rękę zwyczajny, biały okorowany kij. Dłonie cofnęły się i w tej samej chwili ujrzał pod sobą czarny wir pustki w zasłonie mgły okalającej jego bose stopy. Wir rozszerzał się, otwierając w czarną przepaść, we wsysającą go próżnię. Nie walczył. Nie warto. Spadał.

Na warcie III: Manewry

- Każdy się boi. A jak mówi, że się nie boi, to boi się powiedzieć, że się boi.
- No to jak każdy się boi, to czemu nie wszyscy umierają z tego strachu?
- Bo oprócz tego strachu, co tam jest głęboko, są jeszcze inne rzeczy. Na wierzchu. Takie, co zasłaniają ten strach.
- A co to za rzeczy?
- Rożne - ambicja, głupota... kiedyś ci wytłumaczę. Najlepszy jest strach przed strachem. Bo jak się boisz strachu, to tak, jakbyś się nie bała.

Trzeci dzień ćwiczeń był słoneczny i upalny, w przeciwieństwie do poprzednich, kiedy to zagajnik zalewały strugi zimnego deszczu. Nad rowem unosiły się stada brzęczących komarów. Guill mógłby przysiąc, że bzykały radośnie. Ekstatycznie wręcz. Błoto, które jeszcze wczoraj spływało kaskadami do okopu, skorupiało teraz na dnie, więżąc pod sobą większość sprzętu biwakowego i ekwipunku drużyny. Nikomu nie chciało się tego wcześniej szukać, a teraz było już za późno - w wykopaliska pobawią się po manewrach.

Pod szkarłatną flagą zwisającą smętnie z okorowanej sześciometrowej brzózki tkwił w strupieszałym błocku wysłużony i stępiony flamberg, wyfasowany Guillermowi. On sam półleżał poniżej, w cieniu okopu, oparty o ścianę rowu, zaś błoto na jego ciele i wokół tężało powoli, sprawiając że czuł się jak mucha w żywicy. Znudzona mucha w żywicy. Reszta drużyny Czerwonych rozlazła się po zagajniku za potrzebą, w poszukiwaniu w miarę czystej kałuży i czegoś do jedzenia, podczas gdy jemu przypadł w udziale "zaszczyt" strzeżenia "sztandaru". Oczy mu się kleiły i to nie przez to, że powieki miał pokryte błotem. Zamknął je tylko na chwilę...

- Zostawili go bez opieki, ofermy - kobiecy kontralt, przesycony tytoniowym dymem.
- Dobra, to zabieramy go zanim się zorientują - śpiewny głos, który mógł należeć tak do chłopaka, jak i do dziewczyny.

"Camea i Patch? Skąd się tu wzięli? Przecież nie są z nami w drużynie..." przemknęło przez pogrążony w półśnie umysł Guilla. "Ale oni są w p r z e c i w n e j drużynie!". Natychmiast otrzeźwiał.

Nie zauważyli go. Tylko dwoje. Ale za to najszybsi i najzwinniejsi - półelfka i niziołek. Zwiadowcy. Jak ich spłoszy, polecą do swoich i wskażą kryjówkę Czerwonych. Nic nie zrobi - zabiorą sztandar i Czerwoni i tak przegrają. A Guill nie lubi przegrywać. Miecz zostawił na górze. Niczego pod ręką. Łopata najwyżej. Łopata? Świetna myśl!

- Dobra, to właź na górę, łapaj flagę i spadamy, zanim te tłumoki wrócą. - poleciła Patchowi Camea.

Guillermo nadal trwał w bezruchu, patrząc na cienie przeciwników, rzucane na przeciwległą ścianę rowu. Jeden z cieni - mniejszy - zaczął wdrapywać się na cień pnia drzewka. Natomiast cień o kobiecych kształtach pozostał na ziemi - jedna ręka na biodrze, druga zasłaniająca oczy przed słońcem, gdy Camea śledziła postępy niziołka. Ten był już w połowie drogi na czubek. Teraz!

Zerwał się, wzniecając tuman kurzu i odłamków zeschłego błota. Przesadził ścianę rowu i wylądował w kucki obok Camei, która patrzyła na niego szeroko otwartymi ze zdumienia, srebrzystoszarymi oczami. Bez ceregieli złapał ją za kostki i gwałtownie szarpnął. Stoczyli się do okopu. Tam wyrwał ze ściany łopatę i zdzielił nią dziewczynę przez głowę. Zwiotczała. Trwało to krócej niż sześć oddechów.
Gdy Guillermo podniósł wzrok, zobaczył, jak niziołek prze w górę ze zdwojoną szybkością. Czyli podjął jedyną słuszną decyzję - upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu - zerwać flagę, a potem, przeskakując z drzewa na drzewo - umknąć. Biegnąc po ziemi nie miałby szans na ucieczkę - Guillermo miał dużo dłuższe nogi. Ale w powietrzu...

Bez namysłu wyskoczył z rowu, wyrwał miecz z błotnej skorupy i przygrzmocił w drzewko. Wątły pień pękł natychmiast i zaczął przechylać się w stronę okopu, ściągany przez ciężar niziołka, piszczącego przeraźliwie. Guillermo rzucił miecz pod nogi, po czym, kiedy brzózka z uczepionym niej niziołkiem przelatywała pół metra od niego, wyciągnął rękę, mocno chwycił Patcha za kurtkę i przyciągnął do siebie, odrywając od pnia. Ścięte drzewko padło w poprzek okopu, wzniecając chmurę kurzu.
Kiedy reszta drużyny Czerwonych przybiegła zwabiona hałasem, zastali Guillerma wytrzepującego sztandar z kurzu, a w okopie, poniżej leżeli Camea i Patch, własnymi paskami przywiązani do pnia brzózki.


- A ty się czegoś boisz, mała?
- Tego co tak oślepia strasznie, że nie widać, co tak przenika na wylot, co tak boli.
- Światła? Nie martw się, Elenko, ciemności mamy tu pod dostatkiem.

Patrzył na wzory, tworzone przez fajkowy dym. Snuły się pod najdziwniejszymi kątami i w najbardziej skomplikowanych splotach. Znajdował w nich reguły, rytmy i sensy. Antysensy i hipersensy.

Na warcie był sam.

Na warcie II: Kołacz

- W sumie, to jesteśmy tu przez głupotę.
- Głupotę?
- Przez głupotę takiego jednego, co się Danar nazywał. A potem Eslaphagos, czy jakoś tak...
- A co takiego on zrobił?
- Ano myślał, że "zło" to coś takiego jak woda czy powietrze, coś, co da się zamknąć w naczyniu, w pudełku, w puszce. I to miejsce to jest taka jedna wielka puszka na zło.
- A co to jest zło tak naprawdę?
Odgłos zaciągania się dymem.
- Zło to jest coś jak cień. I jak z cieniem - każdy ma swoje. I każdy się tego swojego boi.
- Co to znaczy: "boi"?
- Bać się? To czuć strach. Ponoć ze strachu można umrzeć.
- Bałeś się kiedyś?

- Idziesz, Guill?
- Spieprzaj. Nie chce mi się, wczoraj mnie wujo ostro przeczołgał. Plecy mnie napieprzają.
- No chodź, na piątego, dzisiaj robimy tego piekarza. Będzie co jeść.
- Żarcie? Czekajcie, już idę.

Pięć było ich szczęśliwą liczbą. Pięcioro Wielkich Przodków, pięć palców u ręki, no i ich pięcioro - Benicio, Louis, Pedro, Isabela i Guillermo. Na każdą drakę chodzili razem. Teraz szli "robić piekarza". Nie dlatego, że był bogaty. Dlatego, że byli głodni. Od domu Leotta Tsitu, szacownego mieszkańca Shacktown (jeżeli w Shacktown można mówić o "szacowności") do piekarni bawili się w ganianego i podchody. Pod piekarnią - w chowanego i kamyki. W końcu, o zmierzchu, zaczęli się bawić w wyliczanki. Czekali.

Wreszcie, chwilę po zmierzchu, rozchwierutane drzwi się otworzyły. Wyszedł zza nich szczupły staruszek, cały obtoczony w mące. Na widok dzieci uśmiechnął się bezzębnie, podszedł, pogładził Isabelę po główce.
- Co tu robicie, dzieciaczki? - popluł się trochę.
- Bawimy się, psze pana - oparł najrezolutniejszy spośród nich Benicio.
- Nie powinnyście być w domu? Mamusie się o was nie martwią?
- Ale my nie mamy mamuś - zełgał jak z nut cherubinkowaty Pedro, robiąc minę, jakby zaraz miał się rozpłakać. Zawsze działała.
- Biedneście - sucha ręka starca powędrowała do kieszeni fartucha. Wyjął z niej pokaźny kołacz. - Macie, moje wnuczęta nie potrzebują tego tak, jak wy. Podzielcie się sprawiedliwie - po czym wręczył ciasto Isabeli, która uśmiechnęła się promiennie szczerbatym uśmiechem siedmiolatki.

Kiedy piekarz zniknął za winklem, człapiąc w kierunku swojego domostwa za murami, wszyscy chłopcy bez słowa rzucili się na obdarowaną, wyrywając sobie drożdżowo-serowy obiekt pożądania. Ktoś dostał fangę w nos, ktoś został pogryziony, ktoś piszczał, szarpany za włosy.

- A co to? - po orkowsku. Wszyscy - poza niezbyt lotnym Louisem - znali ten język. I wiedzieli, że zwiastuje kłopoty. W końcu za sąsiadów mieli półorków. W jednej chwili kotłowanina zamarła. Oczy całej piątki utkwione były w ciasto, które w ogólnym zgiełku wypadło z czyichś rąk i odtoczyło się pod srodze owłosione, pazurzaste, zrogowaciałe, bose stopy należące do półorczego wyrostka. Ten schylił się, podniósł utytłany kołacz i już wkładał go między imponujące kły pyska, gdy jego wzrok napotkał zastygłe w przerażeniu twarze całej piątki. Zawahał się. Po sekundzie, długiej jak godzina, przełamał ciasto na połówki i rzucił jedną w stronę dzieci.
- Połowa to lepsze niż nic. Podzielcie się po równo. - rzucił po wspólnemu przez ramię. I odszedł rozkołysanym krokiem, zdradzającym okrętowego majtka. Zrobili jak kazał.

Rozkoszując się swoją cząstką kołacza, przyjemnie rozpływającą się na podniebieniu, Guillermo sylabizował zawzięcie napis na szyldzie nad rozklekotanymi drzwiami. Głosił on: "Darmowa piekarnia dla ubogich pod wezwaniem Madriel".

Na warcie I: Przodkowie

Hello Darkness, my old friend. I've come to talk with you again

Trzask. Trzask. Kilka iskier padło na mieszaninę suszonego mchu, próchna i słomy, która zaczęła się tlić. Po kilku dmuchnięciach już płonęła. Przytknięta szczapka rychło zajęła się ogniem, by później powędrować ku glinianemu cybuchowi. Płomień drewienka to przygasał, to rozgorywał na nowo, w regularnym rytmie zaciągania ukazując w czerwonym poblasku szczupłą, umorusaną i pokrytą skaleczeniami twarz z łyskającymi białkami szeroko otwartych, skupionych oczu. W końcu tytoń się zajął, roztaczając aromat egzotycznych, zamorskich krain. Rzucona obok hubki szczapka zgasła, przydeptana obcasem, którego okucie zazgrzytało o posadzkę. Pozostał tylko wątły blask fajki spowity nieprzeniknioną ciemnością i wonnym dymem.

- Guill? - z ciemności dobiegł cichusieńki, dziecięcy głosik. Był to ten z nocnych szeptów, jakim szepce siostrzyczka do starszego brata leżącego na łóżku obok, by upewnić się, że on tam nadal jest, że nie jest sama w mroku.
- Tak, Elenko?
- Nuuudzę się...
- Tak to jest na warcie, mała.
- Opowiedz mi coś.
- Nie jestem dobry w opowiadaniu.
- Proszę... - powiedział głosik trochę głośniej, przeciągając wszystkie głoski poza "p".
- Ciii...! Dobra. Co mam ci opowiedzieć?
- Dlaczego tu jesteś...my?

Guillermo zaciągnął się głęboko. Ciemność wokół światełka fajki zgęstniała. Ciemność czekała na opowieść.

Codzienny zgiełk Shacktown zagłuszał szum fal. Radosne krzyki dzieci, wzajemne wyzwiska wyrostków, kłótnie kobiet, pijackie śpiewy mężczyzn. Ale morski klimat utrzymywał się dzięki wszechobecnemu zapachowi ryb niepierwszej, a nawet niedrugiej świeżości, nierozwiewanemu przez wiatr, który także niósł woń frutti di mare, chyba że wiał od miasta. Ale zwykle dął od morza. Marynistyczną atmosferę stwarzały również wiosła, sieci, więcierze i saki rozwieszone po całej mikrej szopie. Bosaków nie było. Dawno temu zostały ukradzione.

Na środku stał młody, długowłosy chłopak, otoczony przez kilka siedzących postaci, których twarze zasłonięte były groteskowymi, kolorowymi maskami.
- Przodkowie przemówili - rzekł mężczyzna w zielonej masce wykrzywionej gniewem. - Rozkazują ci zaciągnąć się jutro do Legionu Pawia.
- Cooo? Ale dlaczego?
- Nie twoją sprawą jest pytać o cokolwiek - cicho, ale stanowczo powiedział kobiecy głos zza szkarłatnej maski wystawiającej błękitny język.
- Ale ja chcę być marynarzem! Chcę żeglować! Z kapitanem Tarrą! Nie!
- Nie tobie opierać się nakazowi Przodków - zachrypiał grubas, którego twarz przesłaniało czarne, przerażone oblicze.
- Gdyby przodkowie istnieli, nie wygnano by nas z naszej ziemi! Nie żylibyśmy tu jak robactwo, żrąc ryby! Nie chodzilibyśmy w połatanych szmatach, co je nam paladyni wspaniałomyślnie rozdają. Biali by nami nie pomiatali! Przodkowie to wielka ściema, żebyście nimi tłumaczyli swoje durne, dyktatorskie decyzje.
Zza białej maski, idealnie gładkiej, pozbawionej jakichkolwiek rysów, dobiegł skrzekliwy głos starca:
- To, czy Przodkowie istnieją, czy nie istnieją, jest pozbawione znaczenia. Ważne, że jutro z samego rana pójdziesz do punktu werbunkowego i złożysz swój podpis na liście. Po to nauczono cię pisać w tym języku. Jeżeli tak nie uczynisz, nie masz po co wracać do Shacktown. Będziesz wywołańcem, nie będziesz istniał ni dla twego plemienia, rodu, ni rodziny. Nikt cię nie usłyszy, każdy spojrzy przez ciebie na wskroś, jak przez powietrze. Będziesz żywym duchem pośród swoich.

Młodzieniec opuścił głowę. Trwał tak przez moment, po czym wyprostował się, w trzech krokach podszedł do drzwi, otworzył je kopnięciem, łamiąc wątły skobel i wybiegł na zewnątrz.

- Czy jesteś pewien, że to właśnie o nim mówi przepowiednia? - mężczyzna, który do tej pory nie odezwał się ni słowem, w żółtej, debilnie uśmiechniętej masce, zwrócił się do siedzącego obok człowieka w białej. Tamten odsłonił szarą twarz, która mogła mieć sześćdziesiąt, a równie dobrze sto lat. Gościł na niej szeroki uśmiech złośliwej satysfakcji.
- Tak Leotto, teraz wiem, że to na pewno on... - staruch pokiwał głową.